Obserwatorzy

czwartek, 3 grudnia 2015

Naturalne mydło z gąbką złuszczającą luffa RÓŻA JAPOŃSKA I LICZI, czyli na co niejedna kobitka w mikołajki liczi


Co tu dużo mówić, patronami, a właściwie dobrymi duchami (w końcu święta tuż, tuż) dzisiejszego postu są ORIENTANA i Święty Mikołaj.  

Mam nadzieję, że kopytka reniferów lśnią już wyglancowane, płozy sań mikołajowych podrasowane, tak by śmigały tu i tam, a sam Mikołaj sprawdza już, czy nie przytyło mu się za bardzo i na pewno zmieści się w nasze kominy.

Przed Mikołajkami i Gwiazdką, wiadomo, liczymy na Pana M, ale liczymy też na siebie. W każdym razie ja liczę - o prezentach dla bliskich bliskich i bliskich dalszych myślę i szukam tego, co zrobiłoby frajdę.

Niekoniecznie trzeba pójść w takim momencie z torbami, można przecież wydać na prezent drobną sumkę. Myślę, że trzeba tylko wybrać prezent z gatunku, nazwałabym to, małym, a czasem i maleńkim, ale luksusem. 




I tu wkracza na scenę  bohater dzisiejszego postu, naturalne mydło z gąbką luffa Orientany.
To jest właśnie kosmetyk, na który zawsze mamy chcicę, ale, jak to z reguły bywa, nie zawsze możemy sobie na niego pozwolić.
Cena około 20 zł za, faktem jest, że wypasione mydełko niejedną z nas niestety odstrasza. 
Ale zupełnie inaczej spoglądam na taką kąpielowo - pielęgnacyjną pychotkę, kiedy staje się ona pięknie zapakowanym, sprawiającym dużą radość obdarowanej kobitce prezentem.




Wśród mydeł i mydełek to niewątpliwie taka kradnąca serce, urocza i bardzo kusząca perełka.
Wygląda prześlicznie, pachnie bosko, a trzymanie jej w dłoniach i mycie, i delikatne peelingowanie ciała to właśnie ten maleńki, ale cenny luksus.

Orientana szczyci się swoimi kosmetykami, w których dążenie do naturalnej równowagi (zasady Ajurwedy) i absolutny brak szkodliwej chemii (parabeny, silikony, sztuczne konserwanty itd) w dzisiejszych czasach jest niezwykle cenne.
To mydełko jest robione ręcznie. W składzie są: olejek kokosowy, ekstrakt z owocu liczi, ekstrakt z korzenia lukrecji, olejek różany, ekstrakt z pomarańczy chińskiej. Wszystko to czyni z mydełka kosmetyk dobrze nawilżający, regenerujący, kojący i dobrze zmiękczający skórę.



Jest jeszcze jeden składnik, który to mydło czyni też fajnym, delikatnym zdzieraczkiem - zanurzona w mydle gąbka luffa.
Nie wiem czy wiecie, ale ta gąbka nie ma nic wspólnego z morzem. To trukwa, roślina typu dyniowego, taka inna, tropikalna wersja kabaczka. 
Poniżej zdjęcie, jak ta bestia sobie rośnie i wygląda.


źródło: Wikipedia


Uwielbiam to mydełko i nie będę ukrywała, marzy mi się jeszcze i jeszcze. W trakcie mycia pachnie prześlicznie. Dla ciała jest miłe i przyjazne, a właściwości peelingujące są tu dodatkowym bonusem. W dodatku cieszy oko. Strasznie podoba mi się uroda tego różanego malucha, te żyłki, przebarwienia, gra kolorów i odcieni. 



Co myślicie o tym, by w worku z mikołajowymi prezentami była paczuszka z takim mydełkiem? 
Moje mydełko znajdziecie tutajW e-sklepie Orientany właśnie jest promocja, a więc spora zniżka na wszystkie ich produkty. 
Wiem też, że od dzisiaj w Drogeriach Natura kosmetyki Orientana są z 20% rabatem,  więc nie pozostaje mi nic innego jak zaproponować - zaglądnijcie tu i ówdzie koniecznie.


Pozdrawiam
Margaretka


poniedziałek, 30 listopada 2015

Kasza jaglana z warzywami, paprykarz wegetariański jaglany



Już tak dawno nie pichciłam tu, na blogu, że pora nadgonić zaległości. Do przyrządzania tej przekąski/smarowadełka wróciłam po długiej, okołoletniej przerwie, bo wtedy kasza z warzywami wydaje mi się nie na czasie. 

Chyba brak jej tej lekkości dań, na które latem mamy chrapkę, natomiast teraz, kiedy szaro, ciemno i ponuro, jej pomarańczowo-złoty kolor i smak pięknie się znajduje.

Teraz warzywa korzenne znowu u mnie w kuchni lubią grać pierwsze skrzypce, a kasza jaglana, wiadomo,.... jej nigdy nie wiele.

Ten przepis jest prosty, ilości i rodzaj składników nie są absolutnie sztywne, możemy ograniczyć się do marchewki, ale marchewka + seler + pietruszka też są świetną kombinacją.



Podaję więc orientacyjnie składniki:

pół szklanki kaszy jaglanej,
70-80 dkg obranych warzyw korzennych (marchewka, seler, pietruszka)
1 spora cebula
2-3 łyżki koncentratu pomidorowego
1 -2 łyżeczki papryki (łagodna / ostra, w zależności od tego jakie smaki lubimy)
przyprawy: liść laurowy, ziele angielskie, zioła prowansalskie, sól, pieprz,
olej.

Kaszę jaglaną gotuję w trzech objętościach wody (np 0,5 szklanki kaszy na 1,5 szklanki wody), tak, by kasza na pewno była miękka. Z reguły to około 20-30 min. Potem pozwalam jej jeszcze z kwadrans poleżakować w garnku pod jakąś ciepłą poduchą czy kołderką.



Warzywa trę na dużych oczkach tarki, cebulę kroję w dosyć dużą kostkę.
Na rozgrzany olej wrzucam cebulę, lekko przesmażam, dodaję warzywa i dalej smażę.
Teraz czas na dodanie przypraw, koncentratu, papryki - jeszcze chwilę smażę, potem dodaję troszkę wody, tak by warzywa mogły się podusić do miękkości.



Łączę kaszę z warzywami, całość delikatnie blenduję, ale nie na gładką masę, tylko do momentu, kiedy jeszcze poszczególne składniki będą widoczne i wyczuwalne.


Przekładam do pojemników, na górę dodaję jeszcze łyżkę dobrego oleju, np lnianego i to już koniec. 
Trzeba teraz paście dać pół godzinki na przegryzienie się składników. 
Dla urozmaicenia proponuję tę smarowajkę zrobić w kilku smakach. 

Jedną część zrobiłam z dodatkiem oliwek, inną z konserwowanym w oleju czosnkiem. Myślę, że z pokrojonymi, suszonymi pomidorami też będzie niczego sobie.

A co myślicie o tym, by tę przekąskę zrobić na małe spotkanie ze znajomymi? 

Trochę naczosnkowanych grzanek z bagietki, albo paczka krakersów i na pewno z głodu nie umrzemy, a może uda nam się jeszcze zaskoczyć smakowo co poniektórych. 

Smacznego

Margaretka


środa, 25 listopada 2015

JANDA, kremy na dzień dobry i dobranoc


Witajcie Kochane!  


Po małym urlopie melduję się gotowa na kolejne, miłe spotkania z Wami.

Tym razem mój post, podejrzewam że będzie ciekawy dla Was, kobitek dojrzałych, lub dla tych z Was, które zastanawiacie się nad jakimś ciekawym kosmetykiem, dla na przykład, mamy. W końcu czas mikołajkowych i świątecznych prezentów już tuż, tuż, Prezenty muszą być, a cała sztuka w tym, żeby osoby obdarowane chciały nas potem ozłocić za trafiony podarek.
Niewątpliwie sztuką jest też wpaść na pomysł prezentu, który nas nie zrujnuje, ale za jego jakość nie będziemy się wstydziły. Co ja mówię wstydziły...., my musimy być dumne z siebie i z tego co dajemy.




Te kremy mam naprawdę dużą przyjemność testować od dłuższego już czasu  i cały czas jestem pod ich urokiem. 
Dostałam je od Aleja kobiet.pl i tam zamieściłam swoją ich  recenzję. 
Doszłam do wniosku, że i Wy, drogie czytelniczki "Szminki w szpilkach" też w razie zainteresowania, zerkniecie na moją opinię, więc ją tutaj zamieszczam:


Od jakiegoś miesiąca o moje dobre samopoczucie, ale przede wszystkim o skórę mojej twarzy dba zestaw kremów niezwykłych, bo nie anonimowych.
Rzadko kiedy możemy używać kosmetyków, za których jakość bierze na siebie odpowiedzialność konkretna osoba, w tym przypadku znana i mająca niezwykły dorobek postać naszego życia kulturalnego - Pani Krystyna Janda.
Byłam bardzo ciekawa jakości tych kremów i przyznam się, że podczas codziennego sięgania po nie, nie raz zastanawiam się czy faktycznie i Pani Janda też ma je w swojej łazience.

Moją ocenę kremów Janda zacznę od opakowania. 
Kremy kupujemy w zafoliowanych, bardzo estetycznych kartonikach. Biało - czarna tonacja, zresztą przypisana i słoiczkom, budzi zaufanie i już na wstępie kojarzy się z produktem z dobrej półki.

Bardzo podobają mi się słoiczki, w których są kremy. Dopracowany design cieszy oko, a dzięki temu, że słoiczki są ze szkła, są dosyć ciężkie - bardzo to lubię, nawet za cenę ryzyka rozbicia kremu czy płytki. Po prostu trzeba uważać.

Flagowym produktem w tym zestawie jest 
Krem na dzień dobry i dobranoc z kuszącą obietnicą: Siła nici kosmetycznych, dodatkowo nadano mu nazwę Nr 1.


Pewnie nie tylko mnie od razu nasuwa się Coco Chanel i jej kosmetyk wszechczasów, perfumy Nr 5. To super pomysł, w końcu i skojarzenia działają na nas, w tym wypadku, bardzo pozytywnie.
Krem jest "mocny", o takiej ścisłej konsystencji, trochę przypominającej masełko. Podczas nakładania go na twarz wyczuwam bardzo delikatny i bardzo przyjemny zapach, taki dyskretny i subtelny.
Ja ten krem stosuję tylko wieczorem po demakijażu, przed położeniem się spać.
Krem jakiś czas pozostawia na mojej skórze delikatny, wilgotny film, potem dobrze się wchłania. Od razu po nałożeniu go na skórę twarzy wyraźnie odczuwam komfort dobrego nawilżenia i takiego miłego wygładzenia i napięcia skóry.
Rano widzę, że skóra jest wypoczęta i ma tę zdrową elastyczność, jest wyraźnie zadbana.

Drugim testowanym przeze mnie kremem jest Żelazko zmarszczek.


Jest lżejszy niż Nr 1, bardziej miękki i lekki, troszkę jego konsystencja kojarzy mi się z żelem.
Moim zdaniem to super mistrzu, który błyskawicznie po nałożeniu świetnie wygładza i napina skórę. Jest to wyraźnie widoczne, a zmarszczki wyraźnie stają się mniejsze.
To krem z gatunku takich, które nakładasz i po momencie widzisz jak mordeczka młodnieje w ekspresowym tempie. Takie czary - mary, hokus - pokus.
Ten krem używam rano i stosuję go jako bazę pod fluid.
Uwielbiam efekt jaki daje skórze, świetnie ją odmładza i wygładza.
Krem szybciutko się wchłania, po kilku momentach daje efekt matu na skórze, trzeba tylko moment zaczekać z nakładaniem podkładu, bo czasem lubi się minimalnie warzyć z podkładem. 
Uwielbiam Żelazko zmarszczek, moja skóra też.

Najmniejszy z kremów - Krem pod oczy, przeznaczony jest do dbania o najbardziej delikatną i wrażliwą skórę wokół oczu.


Jest bezzapachowy, lekki, o konsystencji, którą łatwo jest wklepać w te miejsca.
Nakładam go wieczorem, tak by maksymalnie w trakcie snu zadbał o moją skórę. Ładnie wygładza i lekko napina, a rano wydaje mi się, że moje cienie pod oczami są chyba mniejsze.
Nie podrażnił mnie nigdy, ani nie spowodował łzawienia oczu (a to czasem przy nietrafionych kremach pod oczy mi się zdarza), za to ten krem daje miłe uczucie ukojenia.


Jestem bardzo zadowolona z całej tej trójeczki, polubiłam wszystkie te kremy, ale moim faworytem,  jest ten drugi, Żelazko zmarszczek. Genialna sprawa.  
Polecam je wszystkim ....dziesiątkom - kochane, te kremy są warte Wasze uwagi. 
Zwracam jeszcze uwagę na bardzo przyzwoite ceny kremów. Za takie pieniądze taka jakość!   Wielki szacun.

Pozdrawiam
Margaretka

czwartek, 25 czerwca 2015

Rimmel Wake Me Up, jak dobrze wstać skoro świt, pod ręką mieć....


Lubimy takie akcje.

Po raz kolejny udało mi się uczestniczyć w projekcie promującym kosmetyki Rimmel Polska, tym razem pod lupę bierzemy linię Wake Me Up.

W kartonowym "puzderku" zapinanym na rzep i mającym wszelkie cechy (poza materiałem) zgrabnej kosmetyczki, do testów dostałam tusz i podkład. Jaka szkoda, że Rimmel nie pomyślał, żeby kartonik zastąpić jakąś fajną tkaniną z logo Rimmela, taka kosmetyczka zostałaby z nami na dłużej, a nie wylądowałaby za chwil kilka w kuble na śmieci. Absolutnie nie czepiam się,,....  tak tylko trochę muszę ponarzekać, niech będzie, że w imię walki o ochronę środowiska.

Oba kosmetyki, z tego co wiem, są już na rynku obecne od pewnego czasu, a więc nie są to najświeższe świeżynki Rimmela. Fakt pozostaje jednak faktem, że takimi produktami producent ma prawo się chwalić i promować je, oba są naprawdę warte uwagi.





Zacznę od tuszu

Rimmel, Wonderfull Wake Me Up Mascara - tusz do rzęs


Mam problem z nazwaniem mojego stosunku do tego zielonego grubaska. Wielka miłość toczy u mnie totalną walkę z nienawiścią, uczucia się kotłują, raz górą jest uwielbienie, raz złość.

Pokochałam go na przykład za ten odjechany w świecie tuszy kolor opakowania. 
Mam sporo kolorówki w codziennym użyciu, wszystko w jako takim ładzie lub nieładzie, (zależy, jeśli oceniłaby to perfekcjonistka, to byłby to nieład) w sporym pojemniku, więc wiecznie wśród różnych różności szukam danego delikwenta. Teraz szukam nadal, ale z tuszem się to skończyło. Metalizowana zieleń tak daje po oczach, że myk, myk i tusz jest w garści.

Szczoteczka - i tu właśnie włącza się ta nienawiść. Dla mnie za duża, dla mnie wcale nie jest precyzyjna, niby wszystkie rzęsy doskonale rozczesuje i tuszuje, ale jak się zbyt długo przykładam do tuszowania, mam jak w banku, że w końcu wytuszuję sobie też górną lub dolną powiekę.

Jeśli chodzi o sam efekt na rzęsach to nie można narzekać. Mocnego,takiego na imprezy, ja nazywam to teatralnym,  efektu tu raczej nie osiągniemy, ale ładny, naturalny, na co dzień jak najbardziej tak.
Tusz dosyć dobrze wydłuża rzęsy i zwiększa ich objętość, nie tworzą się żadne grudki, nie skleja rzęs, słowem wszystkie oczekiwania, jakie można postawić przed dobrym tuszem tu mamy.
Dochodzi jeszcze nietuzinkowy zapach - przyjemny, ogórkowy, dla mnie rzecz drugorzędna, rzęsy i tak nie pachną, ale właściwie przyjemność podczas robienia makijażu całkiem fajna.









No i mój stuprocentowy faworyt w tym zestawie:

Rimmel, Wake Me Up Make Up Foundation  - podkład rozświetlający


Od razu zaznaczam, że jestem fanką kosmetyków rozświetlających, moja dosyć sucha z natury skóra je lubi, a ja w takim makijażu czuję się znacznie lepiej niż w tych typu mat.

Wybaczcie mi, że teraz będę tylko piała z zachwytu, ale w moim wypadku ten podkład jest po prostu niemal ideałem.

Dobra, niezbyt wysoka cena (około 40 zł) przy takiej jakości to tylko początek plusów jak najbardziej dodatnich.
Niedawno używałam i zużyłam znacznie droższy, ze znacznie wyższej półki cenowej podkład Lancome i wcale nie uśmiechało mi się mój budżet uszczuplać paskudnie wysoką kwotą. Ale człowiek przyzwyczaja się do dobrego, kręciłam się już koło tego drogiego drania, a tu okazało się, że prawie jak z nieba spadł mi zamiennik też niczego sobie, poza brakiem poczuciem posiadania kosmetyku luksusowego, z logo marki, do której mam nieskrywaną słabość, inne właściwości są mile porównywalne.

Świetna konsystencja, gładkość, wręcz jedwabistość Rimmelka jest zadziwiająco udana. 
Idealnie się rozprowadza, cieniutka warstwa kryje wszystkie niedoskonałości jak marzenie, a skóra jest wygładzona i przemiła w dotyku. Ten podkład zachowuje się nienagannie. Efekt to stuprocentowa naturalność, bardzo zdrowy, wypoczęty i taki świeży wygląd skóry, a więc i makijażu. Kocham go. 

Na dużą piątkę oceniam też jego trwałość. Poranny makijaż późnym popołudniem, nawet po 10 - 12 godzinach jest jeszcze w miarę przyzwoity, w każdym razie podkład nie znika, nie ściera się, nie robią się żadne suche skórki, ani też nie świeci mi się skóra (ale też, muszę zaznaczyć, że nie mam do tego jakiś tendencji).

Dodatkowy bonus to przyjemny zapach i całkiem udane i eleganckie opakowanie - szklany pojemnik z pompką, dozownik jest precyzyjny, nie wyrzuca z siebie zbyt dużej ilości podkładu.






Najbardziej cieszę się z tego, że dzięki tej akcji promującej linię Wake Me Up Rimmela w moje łapki trafił podkład. Nie jestem pewna, czy sięgnęłabym po niego w drogerii i pewnie żyłabym w niespecjalnie błogiej nieświadomości, że takie cudeńko skrojone dokładnie pod moje potrzeby jest na kosmetycznym rynku i tylko czeka na odkrycie go przeze mnie.


To by było na dzisiaj wszystko, do miłego spotkania w następnym poście,

pozdrawiam
Margaretka

środa, 17 czerwca 2015

Co tak pachnie? Co mnie pieści? Dresdner Essenz - garść łazienkowych opowieści




Motywacja to niezłe koło zamachowe do działania, a motywować mogą sukcesy lub porażki. Jak macie? Klęska czy niedocenienie nakręca Was do pokazania całemu światu: - Zobaczcie, ja i tak potrafię,i tak jestem najlepsza, czy też taka porażka podcina Wam skrzydła?   U mnie porażka to niestety dół i degrengolada, niewiara w siebie zaczyna rozciągać swoje paskudne macki na moje poczucie wartości, niemoc i zwątpienie zaczynają ograniczać wyobraźnię, chęci i zapał.  Natomiast jako kop do działania wyraźnie sprawdza się mi się sukces. Dostaję wtedy wiatru w żagle, wydaje mi się, że teraz to spokojnie przeskoczę góry. Wszystko wydaje mi się łatwe i w zasięgu moich możliwości.


Te kosmetyki, które widzicie na dzisiejszych zdjęciach to efekt właśnie takiego malutkiego sukcesu. 


Mój blog został wyróżniony nagrodą od firmy Bathing.pl, dystrybutora niemieckich, relaksujących i pielęgnacyjnych kosmetyków Dresdner Essenz, które za herb obrały sobie fantastyczny zapach. 
Nagroda to możliwość wybrania sobie kilku kosmetyków, ale to przede wszystkim duża satysfakcja i odrobina łechcącej moje czasem próżne jestestwo dumy.

Okrągła sumka pozwoliła mi troszkę poszaleć  w e-sklepie Bathing.pl, wybrałam przede wszystkim dwa żele pod prysznic, bo one bardzo mnie kusiły. Wcześniej miałam już okazję poznać i docenić żel waniliowy z nutami drzewa sandałowego, pisałam o nim tutaj.


Dresdner Essenz - Żel pod Prysznic GRANAT/ GREJPFRUT

Dresdner Essenz - Żel pod Prysznic PIWONIA


Powiedzcie, czyż granat i piwonia nie brzmią nęcąco? Mnie w każdym razie nie tylko znęciły, ale i uwiodły. Granat pachnie bardzo elegancko, nietuzinkowo, a delikatne grejpfrutowe nuty tylko dodają czarowności i urody zapachowi.
Piwonia to esencja kobiecości, słodyczy i kwietnych bukietów, które czynią kąpiel lub prysznic prawdziwą frajdą.
Jakość miałam już potencjalnie sprawdzoną, poprzednia, waniliowa tuba z żelem to było prawdziwe mistrzostwo świata w dziedzinie łazienkowych umilaczy. 
Świetne, bezpieczne dla skóry i bogate w naturalne składniki, śliczne i funkcjonalne tuby, doskonała jakość tych żeli, cena 17 zł, a więc adekwatna do wysokiej jakości tych produktów nie pozwala mi na inne stwierdzenie niż to: zdecydowanie są one warte polecenia.





Dresdner Essenz - Żel pod Prysznic - SŁODKA JAGODA

Ten żelowy maluszek (bo pojemność to tylko 125 ml) to wybór Młodej. Co prawda moje dziecko okres dziecięctwa ma już daleko za sobą, ale bez grama dyskusji kazała zamówić sobie to pachnące słodkimi jagodami cudeńko. Niepewna jest moja finansowa przyszłość - tubka kosztuje niestety 23 zł, a Młoda już domaga się kolejnej porcji Słodkiej Jagody, tak jest tym żelem dla dzieci zachwycona. Genialny zapach, idealne nawilżanie skóry, duża wydajność - tak bez przerwy zachwala mi i namawia - repeat please mamo.


Na koniec dzisiejszego postu zostawiłam sobie prawdziwą, pielęgnacyjną pychotkę.

Dresdner Essenz - Masło do Ciała WANILIA/DRZEWO SANDAŁOWE


Marka ma w swojej ofercie kilka masełek do ciała, pokrywających się w liniach z żelami pod prysznic. Nie za długo zastanawiałam się na wyborem, moja ukochana wanilia z drzewem sandałowym wołała do mnie - weź mnie!
Kocham masełka miłością dojrzałą i rozumną, bo z moją dosyć suchą skórą stanowią udany związek, ale to pokochałam jak szalona nastolatka, bezapelacyjnie i bezwarunkowo.

Zacznę od składu, bo on mówi już sporo:
olej kokosowy, z awokado, arganowy, ekstrakt z nasion arganu, olejek z drzewa sandałowego, olej słonecznikowy i ekstrakt z gardenii, 
bez emulgatorów PEG i olejów mineralnych i silikonowych.

Jest takie, jakie można sobie tylko wymarzyć, idealnie sprawdza się w swoich funkcjach pielęgnujących, nawilżających i wygładzających, wchłania się tak jak powinno, to znaczy ani za wolno, ani za szybko, i ten zapach....
Aż mi głupio tak piać z zachwytu, pomyślicie, że piszę tu jakąś przesłodzoną laurkę, ale nic z tych rzeczy, o zapachu mogłabym pisać poematy. Jest śliczny, elegancki i powiedziałabym taki wyrafinowany, ale jest i druga ważna rzecz, ten zapach jest zdumiewająco, ponadprzeciętnie trwały, skóra pachnie jak marzenie jeszcze długo, długo po wtarciu w nią masełka.
W tym wypadku, biorąc pod uwagę całokształt jakości i właściwości tego masła jestem pod nieustannym urokiem całkiem przyzwoitej ceny: 200ml / 37 zł. Godne zapamiętania, albo po prostu zaopatrzenia się w ten kosmetyczny smakołyk.




Dla zainteresowanych podaję link do sklepu




Pozdrawiam
Margaretka


czwartek, 11 czerwca 2015

Pachnące drobiazgi - mała rzecz, a cieszy






Chyba trochę przesadziłam z tytułem posta, dzisiaj będzie, owszem, o kilku umilających mi w ostatnich dniach życie drobiazgach, choć w sensie materii, gabarytów trudno je maleństwami nazwać.



Zaczynam od umilaczy kąpielowo - prysznicowych, myjących pachnidełek nieomal prosto w Francji, dokładniej z Prowansji, które bez problemu i w dużym, zapachowym wyborze w naszych drogeriach dostać można.



O żelach pod prysznic Le Petit Marseillais jest teraz w blogosferze głośno i obficie, a wszystko to za sprawą zgrabnej i pomysłowej kampanii marketingowej marki, która  zaopatrzyła dużą grupę blogerek w zestaw kosmetyków dla siebie i pakiet próbek dla przyjaciółek i koleżanek.
Ja swoją paczkę też dostałam, żele przetestowałam. 



Jak je oceniam? 
Uważam, że są całkiem przyzwoite. 
Mocną stroną jest zapach, w tym wypadku mamy tu kombinacje nut cytrusowych w sympatycznych, naturalnych klimatach, bez jakiś chemicznych zawirowań. ,
Właściwości myjąco - pielęgnacyjne też niczego sobie, opakowanie nie powala urodą, ale broni się sporą funkcjonalnością i wygodą, a przecież to  pod prysznicem ma znaczenie niebagatelne. 
Biorąc jeszcze pod uwagę dobrą, nie drenującą kieszeni cenę i łatwą dostępność w drogeryjnych sieciach, spokojnie po te żele można sięgnąć podczas zakupów, choć wielkiego ŁAŁ u siebie raczej nie oczekujcie.

Teraz to krótkie, acz wiele mówiące słówko ŁAŁ ma faktyczną rację bytu, bo właśnie tak zareagowałam, po raz pierwszy wąchając tę wodę toaletową. 
Na razie trudno ją kupić, bo to najświeższa ze świeżych świeżynka, na pewno będzie do dostania od lipca w Rossku.



Gabriela Sabatini większość swoich wariantów zapachowych ma całkiem udanych, więc i w tym wypadku nie powinnam się dziwić moim pozytywnym odczuciom.
Gabriela Sabatini Happy Live to moim zdaniem wybitny strzał w dziesiątkę jeśli chodzi o zapachy bardzo letnie, radosne i pełne lekkości.

Właściwie gdyby ten zapach został zapakowany w jabłuszko Be Delicious DKNY, bo są to mniej lub bardziej te klimaty, a szczególnie pierwszej, zielonej wody, i wtedy bym go brała w ciemno; choć cena wtedy byłaby znacznie wyższa. 
Gabriela Sabatini Happy Live to nuty owocowo - kwiatowe, słodkie, ale nie przesłodzone, w bukiecie znalazły się magnolia, róża, jaśmin, towarzyszy im bergamotka, brzoskwinia i różowy pieprz, ale też piżmo i wanilia. Zapach jest przyzwoicie trwały, sympatycznie mocny, ale nie jest absolutnie nachalny.



Dziewczyny, koniecznie przyjrzyjcie się temu zapachowi z bliska, moim zdaniem jest wyjątkowo udany. 
Cena 110 - 130 zł za flakon 60 ml.


Jeszcze coś pachnącego i pychotkowego. 
Truskawki w wersji mus, słodkie to i wyśmienite, a krótki, acz intensywny sezon na te owoce sprzyja podawaniu i zajadaniu ich w różnych wydaniach. 
Garść truskawek, trochę cukru, chwila miksowania i pucharek pełen owocowych delicji jest nasz.




Już na koniec jedno danie smakowite i pachnące piękną polszczyzną.  
"Jeść" to książka do napawania  się słowem, wszak autorem jest mistrz nad mistrze słowa mówionego i pisanego, sam Pan prof. Jerzy Bralczyk. 
Pan Profesor zajął się tu nie kulinariami sensu stricto, ale bawi się brzmieniem, etymologią i skojarzeniami pysznych słów. Ta lektura to taka mała uczta, intelektualnie wypasiona, a kalorycznie w wersji super fit.

Ale w tej beczce miodu jest też łyżka dziegciu. 
Samą mnie to zdumiewa, bo autor kojarzy mi się inaczej, ale troszkę mi się ta książka wpisuje w dzisiejsze, powierzchowne, trochę byle jakie, takie czasy po łebkach. Tak jakby Pan Profesor bał się, że zbyt długi tekst znudzi czytelnika. Czyżby nam nie dowierzał?  Poszczególne hasła są opracowane krótko, bez pogłębienia,  czytam i bez przerwy odczuwam niedosyt. Wiem, że przy pałaszowaniu jedzenia niedosyt jest zdrowy, ale tu...  trochę szkoda.

Koniecznie muszę w tym miejscu zamieścić nieduży cytat z książki, on doskonale odda jej charakter, tak na zachętę, żeby wiadomo było czym tu pachnie:

"Tak się składa, że nazwy ssaczych mięs zwykle pochodzą od nazw samców, choć czasem nazwy pochodzące od samic brzmiałyby może bardziej naturalnie. Nie jemy krowiny, lecz wołowinę, od świniny wolimy wieprzowinę. Najwyraźniej widać to przy baraninie, owczyny sobie nie wyobrażamy (przy jagnięcinie płeć jest bez znaczenia, dominuje młodość)."




Pozdrawiam
Margaretka

poniedziałek, 8 czerwca 2015

Mój kryształ Swarovskiego - biżuteria od AnKaBiżuteria.pl



Czasem mam wrażenie, że życie składa się z drobiazgów, większych i mniejszych, bardziej i mniej ważnych, ale właśnie takich fragmencików układanych, dokładanych godzina po godzinie, dzień po dniu. Jedne detale umykają i przemijają niezauważalnie, inne zapadają w pamięć na zawsze. Jedne są jak zwykłe, szklane koraliki nanizane setkami na żyłkę, dopiero w swojej nieprzebranej ilości tworzą piękną bransoletę czy naszyjnik, inne są jak pojedyncze brylanty, kryształy, kamienie szlachetne, ich ważność i uroda tkwi w jednym, jedynym wydarzeniu, zapamiętanej chwili.

Z biżuterią też tak jest. Sama nie wiem, co wśród różnych świecidełek lubię bardziej; sznury korali pełne barw i gry odcieniami, ascetyczne i chłodne srebro, gdzie uroda ukryta jest w eleganckim detalu, czy pełne fantazji, zwariowane korkowe czy filcowe naszyjniki. Na pewno w biżuterii, którą noszę musi mnie coś urzec: kolor, szczegół, forma, błysk.

Ostatnio uległam właśnie takiemu urokowi. 
Nowy naszyjnik skradł mi serce zupełnie, totalnie i wygląda na to, że na długo. Najchętniej nosiłabym go każdego dnia czy wieczoru.





Ten pięknie szlifowany kryształ Swarovskiego, oprawiony w srebro dostałam od e-sklepu ze srebrną biżuterią 


http://ankabizuteria.pl/

Powiedzcie, czyż to nie przemiły bodziec do napisania postu? Jestem tak zadowolona i oczarowana moim nowym, biżuteryjnym nabytkiem, że chwalić mogłabym się na okrągło, wszem i wobec, tu skromnisią absolutnie nie będę.
Ta iskrząca się piękność to oczywiście mój wybór, zresztą wcale nie taki łatwy, bo zdecydować się na ten jeden jedyny, kiedy wśród dziesiątek srebrnych cudeniek kuszą nas bransolety, kolczyki, naszyjniki czy pierścionki śliczne i nietuzinkowe to nie takie hop, siup.



Marzył mi się taki wisiorek na srebrnym łańcuszku już od jakiegoś czasu. 
Kryształ jest w szarościach, silver shadov, zresztą ciuchów w myszowatych barwach mam chyba najwięcej, więc komponuje mi się on do tego i owego doskonale.
Popatrzcie jak pięknie szlifowany jest ten kryształ. Uwierzcie mi, że zdjęcia pokazują jego urodę, ale na żywca jest jeszcze ładniejszy, przyciąga uwagę jak diabli.
Zapięcie jest bardzo wygodne, karabinek dosyć duży, w każdym razie przy tym łańcuszku nie muszę mieć pomocnika przy zakładaniu.














Dziewczyny, zachęcam Was do zaglądnięcia do AnKa Biżuteria. 
Zrobicie tam niezłe zakupy biżuteryjne, jedyny problem jaki można mieć rozglądając się wśród kolczyków, pierścionków czy łańcuszków, to wystarczającą ilość kaski, bo ostrzegam, chce się mieć to i to i jeszcze tamto.

- Śliczności w srebrze: cyrkonie, bursztyn czy kryształy Swarovskiego, perły.
- Srebro próby 925, dla miłośniczek złotych klimatów sporo biżyterii srebrnej, pozłacanej.
- Biżuterię otrzymujemy zapakowaną w naprawdę eleganckim pudełeczku.
- Możemy łatwo kompletować biżuterię.
- Duże pole do popisu do biżuteryjnych zakupów dla przyszłej panny młodej.
- Uważam, że ceny są bardzo korzystne, chyba jedne z lepszych na rynku.

Wybrałam jeszcze kilka zdjęć biżuterii z tego sklepu, bo tyle rzeczy cieszy tu oko. Jak zaglądniecie, zobaczycie, że niektóre drobiazgi kosztują już 20 - 30 zł, na przykład te srebrne kolczyki - wkrętki, z jasnoróżową cyrkonią to całe 25 złociszy. Nieźle, zgodzicie się ze mną?
A co sądzicie o tych niebieskościach i błękitach? Prawda że teraz, latem, będą się pięknie prezentowały na opalonej skórze.

kolczyki



naszyjniki



pierścionki





A tu jeszcze krótki filmik, 
taki bardzo miły dla oka przegląd tego i owego, zdecydowanie iście ciekawego z oferty sklepu.




Pozdrawiam
Margaretka
-