Obserwatorzy

poniedziałek, 23 marca 2015

Jak kupić wymarzone perfumy i nie zbankrutować





Perfumy to niewidoczny, niezapomniany i jedyny w swoim rodzaju dodatek w sferze mody, który zapowiada przybycie kobiety i wciąż jeszcze pobrzmiewa, gdy ona już odeszła
                                                                                                           Coco Chanel


Myślicie, że bez perfum dałoby się żyć? Pewnie tak,  ale co to byłoby za życie? 

Muszę mieć zawsze kilka flakoników "moich" zapachów. 
Na popołudniowe i wieczorne wyjście La vie est belle Lancome, na słoneczny dzień Be delicious DKNY; ten najstarszy, pierwszy, no i jeszcze ten i tamten, każdy z nich jakąś nutą lub kompozycją nut skradł mi serce. 
Jedne wody są ze mną lata, inne to jednorazowy zakup. 
Ubrana w dobry zapach czuję się bardziej zadbana, bardziej kobieca, pewniejsza siebie, śmiem nawet twierdzić, że czuję się luksusowo.




Ale jak mieć (zdobyć) wymarzone perfumy i nie zbankrutować?

Niepewna opcja

Pierwsza możliwość, że w niedługim czasie staniemy się posiadaczkami flakonu z pachnącą zawartością, to prezent. Można na to liczyć, w końcu co poniektóre z nas perfumy w prezentach otrzymują. 
Są tu jednak dwa małe, ale jednak minusy: po pierwsze, możemy się jednak przeliczyć i zamiast wymarzonego flakonu, w prezencie dostaniemy najnowszy model patelni do smażenia naleśników. Po drugie, jeśli już prezentem są perfumy, może okazać się, że ukochany koniecznie chciał nam zrobić niespodziankę, ale w jej efekcie, sprezentował nam wcale nie ten zapach, który chodził nam po głowie i śnił się w pachnących snach.




Jeśli chcesz mieć trafiony prezent, zrób go sobie sama

I tu zaczynają się schody, bo przecież mówimy tu o perfumach, których ceny zawierają się w liczbach trzycyfrowych. W naszym budżecie nie jest to byle jaki wydatek, więc, żeby nie mieć wyrzutów sumienia związanego ze spustoszonym portfelem, proponuję podejść do tego metodycznie i z głową.




Rozeznanie terenu

Kiedy jakiś zapach chodzi za mną tak bardzo, że już wiem, iż nawet dla własnej równowagi psychicznej muszę go mieć, najpierw sprawdzam gdzie w bezpieczny sposób (uwaga na podróbki), ale za jak najbardziej korzystną cenę będę się mogła stać jego szczęśliwą posiadaczką.
W stacjonarnych, sieciowych perfumeriach - drogeriach, gdzie przyjemność kupowania niestety idzie w parze z drenażem naszych kieszeni, robię z reguły rozeznanie: namacalnie sprawdzam flakon, z testerów wydobywam psik lub dwa, żeby w 100% przekonać się czy na pewno ten zapach gra z moją skórą. Jeśli rzeczywiście fundusze są akurat tak uszczuplone, że zakup groziłby katastrofą finansową rodziny, obywam się smakiem i rozpoczynam poszukiwania w tańszych rejonach.

W sieci mamy do wyboru kilka całkiem fajnych, ale przede wszystkim pewnych e-perfumerii, gdzie jest gwarancja, że nie nadziejemy się na jakiś trefny towar, a za to cena będzie ciut bardziej do przełknięcia.

Jedną z takich perfumerii jest ALEPERFUMERIA, z bardzo dobrymi opiniami i całkiem sensownymi cenami.




Oszczędzanie na wydawanie

Został nam jeszcze jeden detal, śmiem twierdzić, że najtrudniejszy, mianowicie wygospodarowanie potrzebnej na nasz wymarzony flakon kwoty.

Musimy gdzieś zaoszczędzić, tak by i wilk (w tym wypadku nasze potrzeby) był syty i owca (tu nasz portfel) była cała. 
Pole do popisu mamy na kilku frontach. Zauważyłam, że jak się chce to się da i wcale te ograniczenia nie są zbyt bolesne:

1. Front kosmetykowy - przyrzekamy sobie solennie, że w tym miesiącu nie wydamy ani złotówki na piętnasty lakier do paznokci, piąte, obłędne, o zjawiskowym zapachu masełko do ciała, dziesiątą szminkę, tym razem we wściekłym pomarańczu, słowem, postanawiamy sobie korzystać do dna z tych zapasów, które mamy.

2. Front towarzysko gastronomiczny - odpuszczamy sobie zjedzenie z przyjaciółką wielkiego puchar lodów z kawą, tortowego ciacha, dwóch piw, dużej pizzy w ulubionej kafejce czy pubie. Spotkać się i pogadać tym razem proponuję w domu, a łasuchowe zakupy zrobić w sklepie.

3. Front kulturalny - darujemy sobie najnowsze wydanie hitu książkowego, poszukamy go w bibliotece, a może właśnie kupił go znajomy i będziemy drugie w kolejce do jego przeczytania. Zamiast biletu do kina i dużej coli robimy sobie herbatę i film oglądamy w internecie.

4. Front żywieniowo jedzeniowy - tu nie ułatwiamy sobie życia kupując trzy paczki pierogów z kapustą za 35 zł, tylko słuchając ulubionej muzyki lepimy 50 pierogów za 7 zł, a zamiast bardzo kolorowych i obiecujących cudną linię saszetek z płatkami owsianymi zaopatrujemy się w półkilgramową paczkę owsianych płatków błyskawicznych, która kosztuje tyle co jedna saszetka.

5. Front sportowo fitnessowy - rezygnujemy z karnetu do klubu fitness i to bez wielkiego bólu, bo w zamian zaczynamy biegać w pobliskim parku, a zmagania z hantlami zamieniamy na zmagania z odkurzaczem lub mopem, no, w grę wchodzić jeszcze może umycie okien.

6. Front ciuchowy - gdzie jak gdzie, ale tu pole manewru jest też wielkie. Nie dajemy się skusić na dwie zjawiskowe bluzki, które właśnie przecenili w naszej ulubionej sieciówce, te trzydzieści, które mamy w szafie, przez najbliższy miesiąc nam wystarczą. Podobnie postępujemy z kolejnymi szpilkami i tą piękną apaszką w grochy.

Dziewczyny, nie krzyczcie na mnie!. Nie mówię żeby zaraz zamienić się w kutwę, żeby zakręcać na amen kurek z przyjemnościami, a z życia uczynić jedno wielkie pasmo wyrzeczeń i poświęceń. Gdyby stosować się do wszystkich wyżej wymienionych punktów, zaoszczędziłybyśmy na pół perfumerii. 
Chodziłybyśmy takie pachnące kupy nieszczęścia. Spoko! Luz!



Ja niedawno z przykrością zobaczyłam dno w moich ulubionych ostatnimi czasy perfumach Dolce&Gabbana L'Imperatrice 3. 
Nie było wyjścia, zrobiłam sobie miesięczny szlaban na kosmetyki, zresztą bardzo dobrze, bo przydało się takie odchudzenie zapasów, no i nowy flakon cieszy już moje oczy.

Teraz  w zakupowych planach mam wodę Lacoste Essential



Tym razem to zachcianka Pana Męża.
Ma go już tam gdzie trzeba wywąchany i wyoglądany, znalazłam go w dobrej cenie w ALEPERFUMERIA.
Ta potrzebna stówa szybko się uzbiera.

Niewielki program oszczędnościowy już wcieliliśmy w życie, czego i Wam, jeśli jesteście w perfumiastej potrzebie, życzę.

Margaretka

czwartek, 19 marca 2015

Swetrów trochę i garść włóczek - złota rączka, a nie tłuczek


Hand made + recykling

Czasem muszę odreagować. 

Nie żebym miała jakieś życie z koszmarnego koszmaru, wkurzających sytuacji dopada mnie ilość bardzo przeciętna. Jestem za to dużym fachowcem w robieniu ze stresiku stresa giganta, ze stresiątka prawdziwego olbrzyma. 
Strach ma wyraźnie u mnie wielkie oczy, a wyobraźnia lubi biec w rejony, gdzie wcale nie chciałabym bywać. 
Tak mam i nic mi z tekstów typu: - olej to kobito, - też masz się czym przejmować, - wycisz się, relaks.

Jak mi się już tak nazbiera, naskłada, sięgam po moje najlepsze lekarstwo. Zabawa to odmóżdżająca, wciągająca, ale też całkiem dobrze wyciszająca.
Zabawa kolorami, trochę dłubania. Taka moja wersja amerykańskich, patchworkowych klimatów, albo zabawa w puzzle, gdzie końcowym efektem bywa rzecz całkiem użyteczna i ciut chełpliwie powiem - wcale niebrzydka.

Narzuta ze starych swetrów

Kilka swetrów, które pierwszą, drugą, a bywa, że i trzecią młodość mają już za sobą, albo po prostu nikt już na nie nie chce nawet spojrzeć, jakieś resztki kolorowych włóczek, nożyczki, szydełko i.....  nie ma mnie dla świata, ja się teraz bawię barwami.


Będę nieskromna, więc dodam też, że pięknie, kolorowo wpisuję się w trend przetwarzania rzeczy niepotrzebnych na nowe, daję im drugie, wcale nie gorsze życie.








Najpierw zrobiłam tę narzutkę, przykrywajkę ze zdjęć powyżej, wędrowała tu i tam, w końcu wylądowała na fotelu przy kominku. Jak Emma pozwoli i ustąpi miejsca, można się tu czasem trochę wygrzać.

Doszłam do wniosku, że jedna taka narzutka komponuje mi się we wnętrzu jak ni pies, ni wydra, więc powstać musiała jeszcze jedna.
Najpierw myślałam, że będzie pełniła funkcję serwety - bieżnika na stole, ale okazało się to śliskim, wiecznie marszczącym się niewypałem, więc w końcu wylądowała na paskudnym krześle z Ikei. Krzesło czeka na kompletną metamorfozę, ma zostać całe rozjaśnione/pobielone, ale na razie biorę się za niego i biorę, a jak widać na zdjęciach, na zamiarach się na razie kończy.







A tak mniej więcej zaglądają na siebie krzesło z fotelem ubrane w moje recyklingowe dzieła.



Inspiracją do powstania tego postu jest zabawa, jaka trwa na blogu Gosia Stare Pianino.

Zadaniem jest stworzenie i pokazanie swojego pomysłu na temat:

Coś z niczego - wyzwanie


Melduję Gosiu, że zadanie wykonane!

A jak się Wam, Kochane podoba moja "twórczość", może być?

Pozdrawiam
Margaretka


poniedziałek, 16 marca 2015

GARNIER, Miracle Cream, o niepozornym niewiniątku, które nieźle mnie zaskoczyło


Krem czy podkład? 


Kiedy dowiedziałam się, że będę uczestniczyć w testowaniu nowego kremu od Garnier, owszem, byłam zaciekawiona jego właściwościami pielęgnującymi, ale jakiś Himalajów zaskoczenia się nie spodziewałam.
Streetcom.pl do swoich ambasadorów wysyła produkty dosyć ciekawe, przy tym takie, które dopiero debiutują na rynku. 
Tym razem oczekiwałam na akcję bardzo babską, skierowaną do, plus minus, wcale nie ryczących czterdziestek, a więc kobitek już dojrzałych, więc takich jak ja i większość moich koleżanek. 




Dostałam kremy wraz z próbkami dla moich pięknych koleżanek, wszystko pooglądałam z bliska i daleka, poczytałam co było do poczytania i dalej nie zdawałam sobie sprawy z jakim to fajnym gagatkiem przyszło mi się zapoznać.

Kartonik i kształt tubki sugeruje, że Garnier powiększa rodzinę swoich kremów BB, ale tu mamy do czynienia jednak z kremem pielęgnacyjnym o natychmiastowym działaniu. Tak przynajmniej, na pierwszy rzut oka wynika z opisów na opakowaniu. 
Takich kremów typu blur, z efektem natychmiastowego poprawienia wyglądu skóry i rozświetlenia trochę się u kilku znanych firm kosmetycznych ostatnimi czasy pojawiło.




Dopiero aplikacja na skórę wprawiła mnie w niezłe osłupienie. Krem po wtarciu w skórę zmienia kolor z białego na coś co jest podkładem? Kremem BB? Kremem CC?



Tylko jeśli tak, dlaczego producent na opakowaniu nie chwali się, że takie cudeńko mamy w dłoniach?

Uważam, że to błąd.
Konia z rzędem temu czy raczej tej z nas, która w drogerii zorientuje się z szaty graficznej, że ten krem jest niezwykły i rzeczywiście inny niż klasyczny krem pielęgnujący na dzień.



Pro-retinol
Witamina B5, B3 i C
Kwas lipidohydroksylowy LHA
Wyciąg z imbiru


Na opakowaniu mamy informację, że to produkt innowacyjny, ale taka wiadomość dla nas, klientek, już nie podnosi ciśnienia i nie powoduje u nas szalonego pędu do drogerii, bo teraz prawie każdy nowy kosmetyk opatrzony jest sugestią, że to totalne novum, totalna innowacja.

Jest informacja, że krem jest przeciwzmarszczkowy, że daje efekt natychmiastowej metamorfozy skóry, że posiada samodopasowującą się formułę.
Dopiero na samym końcu, małym drukiem dowiadujemy się, że jest ona wzbogacona o koloryzujące pigmenty.
Żadnego graficznego obrazka sugerującego, że to jednak koloryzujący kosmetyk. 
Szkoda, bo podejrzewam, że niejedna z nas, nie wiedząca, że coś takiego pojawiło się na rynku, najzwyczajniej w świecie po prostu pominie go podczas kosmetycznych zakupów.
Mam nadzieję tylko, że Garnier przeprowadzi sporą kampanię reklamującą te nowatorskie właściwości Miracle Cream.


A twierdzę, że naprawdę jest to wyjątkowo udany kosmetyk do pielęgnacji i makijażu.



Zachowuje się jak świetny, taki bardzo dobrze dopracowany krem BB, z tym że tu mamy jakieś prawie, że czarodziejskie, niewidzialne mikrokapsułki, które w kontakcie ze skórą uwalniają koloryzujące pigmenty mające idealnie dopasować się do każdego typu skóry. 




Na dolnym zdjęciu celowo pokazałam, że można osiągnąć sporą zmianę w kolorycie skóry, bo tu krem nałożony został w bardzo dużej ilości



Wypróbowałyśmy z koleżankami to dopasowywanie się do naszych, różnych, kolorystycznych typów skóry i rzeczywiście, czy na jasnej czy też na ciemnej karnacji, krem "pracował" na medal wpisując się w konkretny odcień, lekko go, nazwałabym to, przyzłacając i rozświetlając.
Te z nas, które mają skórę z gatunku tych trudniejszych, nie do końca były zadowolone z krycia, jaki daje ten krem. Większe niedoskonałości nie są skorygowane, to jednak nie jest produkt dla wszystkich.
Ja, posiadaczka dosyć śniadej skóry, o minimalnych defektach, jestem nim zachwycona. 
Również właściwości pielęgnujące i dające natychmiastową poprawę jędrności i w ogóle gładkości, widzę za każdym porannym użyciem kremu.
To obiecywane w opisie kremu natychmiastowe działanie - poprawa elastyczności, nawilżenie, spłycenie lub redukcja zmarszczek faktycznie działa. 
Moja skóra nabiera świetnego, bardzo przeze mnie lubianego, rozświetlonego, zdrowego, wypoczętego wyglądu. Nazwałabym to efektem lekkiego, bardzo subtelnego fluidu, choć na pewno nie możemy spodziewać się zupełnego niwelowania jakiś mocniejszych przebarwień czy większych niedoskonałości. To raczej takie wyrównanie kolorytu skóry i to wyjątkowo ładnego oraz nadanie jej blasku, który odejmuje skórze lat.
Mnie ten krem pasuje już teraz i od jakiegoś czasu codziennie go z przyjemnością i zadowoleniem używam, niektóre koleżanki przymierzają się do niego za miesiąc, dwa, jak trochę "obsmurczą" buzie na słońcu. One twierdzą, że to ideał na lato, bo wyraźnie daje świetne nawilżenie i wygładzenie, lekki i naturalny efekt, a uroda skóry jest znacznie poprawiona i skorygowana.

SPF 20
Nowy krem Garniera, Miracle Cream ma 50 ml pojemności, cena około 35 zł, ale teraz, w Rossmannie widziałam go w promocji. 
Jeśli tak jak ja lubicie lekkie kremy BB i CC, proponuję bliżej zapoznać się z tą nowością Garniera. 
Moim zdaniem to bardzo udane połączenie świetnej, błyskawicznej pielęgnacji, szybkiego wygładzenia skóry i efektu ładnego, zdrowego odcienia. Teraz, kiedy przed nami wiosna i lato, ten krem jest po prostu stworzony do codziennego, lekkiego i naturalnego makijażu.


Pozdrawiam
Margaretka

wtorek, 10 marca 2015

Nigdy nie mów nigdy, głupia




Ten lakier wpadł mi w ręce niedawno i w pierwszym momencie pomyślałam, że w życiu trzeba mieć pecha, żeby z wielkiej gamy kolorów przypadł człowiekowi właśnie ten.
Ostatnio na co dzień na moich dłoniach goszczą kolory stonowane, zgaszone, ale konkretne. 
Ponieważ lubię skrajności, najczęściej u mnie bielą się różne pobielone jasne jasności i na zmianę ciemne szarości, grafity, zszarzałe granaty i czernie.
Nawet wrzos z lawendą, bywa że się zafioleci, ale żeby kobalt?

Jeśli miałabym wybrać dwa najbardziej nielubiane przeze mnie kolory to byłoby to bordo ( taka ciemna wiśnia, która wpadła w zagon buraczków) i właśnie ten ponoć królewski błękit - kobalt.

Nie ma opcji, dla mnie niby ciemny, niby żywy, ale jakiś taki nachalny jest ten odcień niebieskiego.
Kojarzy mi się z uroczymi płaszczykami i sukienusiami Królowej Elżbiety i kostiumikami pewnej pani premier pewnego europejskiego kraju, a jeszcze bardziej z zawartością garderoby szołbiznesowych dam w wieku gdzie botox i skalpel orze jak może, a i tak już nie może, które co rusz biegają na lancze i party w bardzo filmowym i gorącym Hollywoodzie.

Nie mam ciucha w tym kolorze, ba, nie mam nawet dodatku. Mam lakier i wiecie co? Patrzyłam na niego, patrzyłam, z myślami się trochę pobiłam, pomyślałam, raz kozie śmierć i.... machnęłam całe dziesięć płytek co na końcu palców na lakier jakiś czekały.


Sam lakier jest całkiem fajny, bardzo wygodny (dla kogoś, kto lubi, ja tak) szeroki pędzelek, lakier przyzwoicie szybko schnie.
Ponieważ jako podkład na płytkę paznokcia nakładam odżywkę - utwardzacz (również jako wykończenie, wierzchnią warstwę), nie potrafię powiedzieć, czy barwi paznokcie, ja w każdym razie po zmyciu zmywaczem mam paznokcie czyste, bez przebarwień.
Z utwardzaczem lakier wytrzymuje okrągły tydzień, a wierzcie mi, nie leżę sobie i nie pachnę, tylko dzielnie, w pocie czoła, macham rękami przy tym i owym.


Durny człowiek i uparty jak ten osioł. 
Gdyby nie lakier do testów, w życiu bym tych całkiem ładnych pazurków nie miała. Lakierów i kolorów ci u mnie dostatek, a ja już któryś raz sięgam teraz po ten niby nielubiany kobalt od Eveline.


Nawet o dodatkach zaczęłam myśleć, bo na ciucha to jednak, bez przesady, chyba nie postawię.

To znaczy czym się bardziej przyglądam, tym bardziej ta moja niechęć do kobaltów ulatuje, może jednak?
Popatrzcie, co myślicie?


REBECCA TAYLOR     Balmain    lato 2015

Torby i torebki? No nie wiem czy bym się zdecydowała.




Baleriny uwielbiam, co roku zdzieram par co nieco, bo biega się na co dzień w nich najlepiej pod słońcem. Pewnie jak siebie znam, jeśli będę kupowała to i tak ręka sięgnie mi po jakąś zdechłą mysz (mówię o kolorze), ale namiary zaczynam mieć na może ten:






Te sznurowane, moje klimaty, już je widzę na stópkach, do długich spodni, ale zobaczcie, wybrałam te buty, bo tu kobalt jakoś tak złagodniał, wyszlachetniał, choć może nie, wręcz przeciwnie, przykurzył się i wypłowiał raczej. Ale i tak jest cudnie.

Tyle o kolorze, o którym mówi się, że ma być jednym z hitów nadchodzącego sezonu wiosna-lato. Tylko, że jedno mówią i piszą kreatorzy, a drugie robi ulica czyli my. Ciekawe jak będzie.

Pozdrawiam
Margaretka


sobota, 7 marca 2015

BLOGOSFERO - bądźmy ludźmi nie ludziskami

To nie jest kij w mrowisko



Zawsze miałam nadzieję, że takiego postu nigdy nie napiszę. Tym razem jednak zaparzyłam sobie spory kubek kawy, rozsiadłam się wygodnie i .....

Nie lubię być pouczaną, jak ma wyglądać blogosfera, jaki kolor ma mieć czcionka i czy zdjęcia maja być takie czy owakie. Nie miałabym też odwagi pouczać, uważam, że blogowanie to jedna z nielicznych niszy (ale wielce przepastna) naszej egzystencji, w której jesteśmy paniami/panami naszych pomysłów, zachcianek, sposobów wyrażania siebie, a przede wszystkim naszych gustów.

Co jakiś czas trafiam na posty sfrustrowanych chyba życiem blogerek, które w potoczystych słowach krytykują takie i inne zjawiska w tym naszym światku.
Dają nie znoszące sprzeciwu recepty na prowadzenie dobrego bloga, tak jakby one w ogóle istniały. To można, a tego już nie.  
A przecież blog to cząstka nas samych, tu nam nikt nic kazać nie może, tylko od nas powinno zależeć na co kładziemy nacisk, co jest dla nas zajmujące, a co obchodzi nas jak zeszłoroczny śnieg. 
To jest nasza przestrzeń i dopóki nikogo nie obrażamy i nikomu nie robimy krzywdy, możemy ją kreować tak jak nam w duszy gra.

Nie pamięta wół jak cielęciem był

Wszystkie kiedyś zaczynałyśmy przygodę z blogowaniem i niech mi któraś z Was, Dziewczyny powie, że teraz, jak jest już bardziej okrzepła w tym świecie, początków nie wspomina z mieszanymi uczuciami. 
Pamiętam jak zazdrościłam innym blogom, że mają już tyle obserwatorów, nie zdawałam sobie  wówczas sprawy, że ilość wcale nie przekłada się na jakość.
 Nie zdawałam sobie sprawy, że na pozyskiwanie wiernych czytelniczek sposób jest jedyny - bardzo mozolny i wymagający sporej dozy szacunku i dużo, dużo miłej, wciągającej, ale jednak pracy. 
Że rozdania/konkursy to kupowanie obserwacji na chwilę. A już oburzanie się na tych, którzy po zakończonym konkursie rejterują z danego bloga to już zupełna perfidia. 
Przecież obie strony grają tu w grę, której na imię interes.
 Jeśli organizujemy konkurs z dobrego serca, z przyjaźni dla czytelników, nic nam po takich interesownych obserwatorach, jeśli jednak robimy to dla zwiększenia zasięgu, musimy liczyć się, że są też inni, którzy liczą jedynie na jednorazowe szczęście - zysk/nagrodę.
Pozwólmy też młodym stażem blogerkom/om na te denerwujące komentarze typu "super blog..... i własny adresik" lub "może poobserwujemy", te z głową na karku same dojdą do wniosku, że nie jest to optymalna metoda na zawieranie blogerskich przyjaźni. Te niecierpliwe, albo za cwane po prostu i tak odpadną po drodze.

Są gusta i guściki

Nie krytykujmy za kolory tła, czcionki, migające i pulsujące kursory i gwiazdki, za obowiązkową muzykę w tle, podejrzewam, że dla autorek tych i innych gadżetów to akurat zajawka na taką estetykę, a przecież znacznie mądrzejsi od nas już dawno ustalili, że o gustach się nie dyskutuje.
Zresztą na to, żeby nie katować się czymś, co obraża nasze wysublimowane poczucie piękna, jest jeden sposób - wyjście z tego bloga. 
Ręczę, że ktoś, kto ma łeb na karku, szybko dojdzie do wniosku, że przymuszanie innych do czerpania wątpliwej przyjemności ze słuchania jego ukochanego kawałka jest bezcelowe, a bywa, że i nieopłacalne.

Ciasno w głowie, przestronno w gębie

Błagam, nie piszmy recepty i nie komponujmy kształtu, schematu i wyglądu posta innym. To jest dla mnie najbardziej wkurzające. Wymądrzanie się co poniektórych z nas, chyba jednak niesłusznie uważających się za alfy i omegi jest na szczęście marginalne, niepotrzebnie jednak psuje krew i humor. 
Sugerowanie jaki ma być plan recenzji, co ma być na początku, a czym zakończyć post, jaki rodzaj zdjęć jest odpowiedni, a jaki nie, świadczy o małostkowości i marnej wyobraźni krytykantki/ta.
I nie chodzi mi tu o porady, podpowiedzi, jakieś przemyślane rady, bo to dla każdego mądrego człowieka jest cenne i rozwijające.
Przecież siłą i cechą blogosfery, która jest ceniona przez wszelkie sformalizowane portale, a nawet gazety, jest jej niepowtarzalność, oryginalność i nietuzinkowość. 
A ta siła tkwi właśnie w poszczególnych, pojedynczych blogach. Czym bardziej pomysłowe, nieszablonowe, żeby nie powiedzieć odjechane posty i wpisy, tym blogosfera bardziej będzie tętniła życiem i więcej osób spoza środowiska będzie tu wpadało.

Pecunia non olet

Proszę, nie krytykujmy i nie pogardzajmy tak zwanymi współpracami. 
Jeśli naszą ambicją jest ignorowanie, powiedziałabym nawet, brzydzenie się podarkami  do testowania i omijanie ich dużym łukiem, to nasza sprawa. Mamy wolny wybór, na szczęście nikt tu nikogo do niczego nie zmusza. Nie zmusza bloger, nie zmusza klient. Ba, żeby blog stał się łakomym kąskiem dla zleceniodawców musi się czym jednak wykazać, poziom takiego bloga musi po prostu czymś urzec.
A oburzanie się na to, że ktoś w zamian za mniej lub bardziej cenny produkt zrecenzuje go na swoim blogu trąci mi tu jednak odrobiną zazdrości. 
W grę może też wchodzić idealizm. Ta pobudka jest godna szacunku i ja ten szacunek mam, ale proszę też o szacunek dla innego postrzegania funkcjonowania w blogosferze.
Proszę, nie wypisujmy, że ktoś się sprzedał, chyba, że za sprzedaż uważamy powodzenie i przedsiębiorczość, zapłatę za pracę, czy nawet fart. Nie rzucajmy wielkich słów, nie obrażajmy się nawzajem.
Nie nakazujmy innym, żeby recenzje były bezstronne bo one muszą być właśnie "stronne". Wszak za naszą oceną stoją nasze oczekiwania, nasze wyobrażenia, często też nasze priorytety.

W blogowaniu jesteśmy sobie sterem, żeglarzem, okrętem i niech tak zostanie. 
Niech inni żeglarze pilnują swoich sterów, a jeśli nasze okręty spotykają się na tym blogowym oceanie, wpadajmy do siebie z wizytą i miejmy dla siebie przyjaźń, sympatię, a w odwiedzinowym prezencie dobre słowo. 


Czego sobie i Wam, Kochane/i życzę


Margaretka


środa, 4 marca 2015

Pobajam Wam o bajaderkach




Opowieść pana Herbaczyńskiego


Ponoć, jak mówią obeznani w temacie, bajaderki to dobre były u znanego i zacnego warszawskiego cukiernika , pana Gajewskiego, przed wojną.  

Był to smakołyk studentów, szczególnie tych biednych, którzy ostatnie grosiki zamiast na obiad, na te właśnie bajaderki oddawali, bo jak mówili wtajemniczeni, były smaczne i pożywne.
Pan Gajewski robił te bajaderki na kruchym spodzie, a masa ze ścinek ciast i tortów różnorakich z dodatkiem masy maślanej robiona była, wszystko to kuwertura, czyli czekolada z bloku jako polewa wykańczała. Krojone w duże kwadraty, ważyły i ponad sto gram.

Jak poszła fama po mieście, że bajaderki pomagają w dobrych wynikach w nauce, a i w miłości też niosą pomoc i niejednego od miłosnej tragedii uchroniły, wnoszone do cukierni tace z tymi ciastkami szybko pustoszały.


Ładne to. Od razu taka nasza dzisiejsza, okrągła bajaderka też wydaje się bardziej godna szacunku. 
No bo co, jeśli kochać po niej będziemy mocniej, albo nasz najmilszy jeszcze bardziej zakochanym okiem spozierać na nas będzie? Czyż nie warto spróbować?
Wszak stare, ale jare przysłowie mówi - "Kto zjada ostatki, ten jest piękny i gładki".

A bajaderki właśnie z tych skrawków, ostatków robimy. 
Zeschnięte kawałki ciast, wczorajsze drożdżówki, wszystko na co już niechętnym okiem spozieramy (poza częścią z kremem), po prostu odłóżmy, nie wyrzucajmy. Po wyschnięciu damy im nowe życie, nowy smak, ciacho na medal.



Moja wersja trochę różni się od standardu, poza kawałkami ciast i ciasteczek do bajaderek dodaję jeszcze płatki owsiane i jęczmienne. Z suchych składników dodałam jeszcze zmiksowane pestki dyni i nasiona chia, ale równie dobrze mogą też być orzechy, migdały itp.

Możemy to pokruszyć ręcznie, a jeśli chcemy szybko i miałko, to proponuję zmiksować to blenderem/malakserem.

Teraz czas na coś w rodzaju płynnej "czekolady"
Na około 1/2 kg suchych składników w rondelku podgrzewając, ale nie gotując rozpuszczamy:
1/3 kostki masła/margaryny
1/3 szklanki mleka
1/3 szklanki cukru
3 łyżki kakao

Suche łączymy z mokrym, dodajemy 3-4 łyżki dżemu, ja dzisiaj dodałam powidła śliwkowe, "gram" lub dwa rumu, rodzynki, i wszystko mieszamy i wyrabiamy na dosyć ścisłą masę.
Masa ma być taka, żeby z łatwością można z niej robić kule. W razie czego, za rzadką zagęszczamy rozkruszonym herbatnikiem, a zbyt twardą dodatkową łyżką dżemu.



Kule otaczamy w kokosie, startych na pył herbatnikach lub mielonych orzechach/pistacjach.






Teraz to już tylko filiżanka kawy i chwila spokoju z książką, co ja poczyniłam i bardzo szczęśliwa byłam.




Wiem, że w marcu może być jak w garncu, ale bez przesady, u mnie dzisiaj rano jest tak, trochę to już nudne.




Pozdrawiam
Margaretka