Obserwatorzy

piątek, 9 grudnia 2016

Monte Santi, jeśli czasem jaka troska swędzi, kieliszek wina kłopoty rozpędzi.


 "Wino nie tylko się pija. wino się wącha, obserwuje, podziwia, smakuje, sączy, delektuje i o winie się mówi 
..."
pewien angielski król

Po raz pierwszy na moim blogu jako gwóźdź programu gości procentowy napitok. 
Dzisiaj postanowiłam poświęcić Waszą i moją uwagę tym krągłym, zgrabnym butelkom owocowej słodyczy w bardzo szlachetnym wydaniu. 
A wszystko to nie tylko przez fakt mojego udziału w kampanii ambasadorskiej Monte Santi, ale przede wszystkim z chęci spotkania się z Wami po "krótkiej" nieobecności, urlopie, wszystko jedno, zwał, jak zwał, ważne że znowu jestem.






Czasami mam pewien niedosyt związany z komunikowaniem się w sieci. Właśnie teraz czuję, że brakuje mi klawisza, którego naciśnięcie pozwoliłoby cienką stróżką napełnić Wasze kieliszki Monte Santi i razem w super towarzystwie rozkoszować się i spotkaniem i winem.




Jako przykładny łasuch, uwielbiam kupować wina słodkie, czerwone, takie, gdzie słodycz opiera się na cukrach pochodzących z dojrzałych owoców.
Z braku możliwości popijania winka domowej roboty (ale mam szeroko zakrojone plany zabrania się za "upichcenie" sobie jakiegoś zgrabnego dymiona z tym czy owym), często dotąd zaopatrywałam się w różne odmiany Mogen David.
Klasyczne z czerwonych winogron, z dodatkiem granata czy jeżyn to był miód na moje serce.
Teraz dzięki kampanii Monte Santi odkryłam kolejną markę, z którą już się zaprzyjaźniłam.
Biorąc pod uwagę, że hasło "Kupuję polskie produkty" jest mi całkiem bliskie, i jeśli mam porównywalny wybór, staram się sięgać po nasze, polska marka Monte Santi będzie teraz u mnie  w temacie czerwone wino słodkie, marką pierwszego wyboru.

Od razu mówię, że nie jestem jakąś oświeconą znawczynią czy też wytrawnym koneserem win. Mogę tylko nazwać siebie ich miłośniczką. 
Wino musi mi po prostu smakować.
Aromat, bukiet - to wszystko musi sprawiać mi przyjemność, frajdę i zadowolenie podczas kolejnych łyków.
Lubię doszukiwać się poszczególnych nut ukrytych gdzieś za dominującym smakiem słodyczy, słońca, rozgrzanych latem stoków z krzewami winogron. 
Wina Monte Santi, które dostałam do degustacji mają właśnie tę ulubioną przeze mnie wyważoną słodycz i elegancję smaku.
Słodkie, ale nie przesłodzone, są pełne owocowych akordów, super zgranych i połączonych w wino pięknej, głębokiej barwy. Ach jak ja lubię ten jedynym w swoim rodzaju kolor, gdzie mocna czerwień przeszła już w bordo, połączyła się z nutkami szkarłatnego fioletu, przygarnęła jeszcze odrobinę rubinu, a wszystko razem  zespoliło się, wymieszało, tak by cieszyć moje oczy.



Wszystkie smaki win gronowych Monte Santi za podstawę mają ciemne winogrona, dodatkowe owoce to szerszy wybór, odmiana, niuans i delikatna różnica smaku.
Jeżyna już dawno skonsumowana w zacnym towarzystwie, polecam, jest jak niebo w gębie.
Teraz na tapecie jest wino z truskawką w herbie, wierzcie, też grzechu warte, a na święta do świątecznego sernika czy piernika zostawiam tego fioletowego klasyka, bez dodatków. 

Dla gości łasuchów do degustacji, smakowania, rozkoszowania się.


Pozdrawiam

Margaretka



poniedziałek, 21 marca 2016

Przedświątecznie mnie ptaszki tu i tam obsiadły




 To, że wiosna nadchodzi, wskazuje kalendarz. Ale że drobi przy tym i kroczki ma wyjątkowo lekkie (jak to wiośnie przystało) i chyba jeden w przód, a ze dwa do tyłu bez przerwy stawia swoją wiosenną stópką, to tego nie da się ukryć.

Na szczęście przebiśniegi już są, krokusy też, a Wielkanocne Święta, poza swoją całą radosną atmosferą właśnie wiosnę nam zapowiadają. I ja to lubię.
Od kiedy zamieszkałam "tuż pod lasem", widzę i czuję więcej, ptaszyska tak świergolą i tak zasuwają z gałązkami w dzióbkach, że aż miło. Wiosna nie ma innego wyjścia - jest chyba tuż, tuż.




Żeby nie było, że mojemu domowemu ptactwu ograniczam przestrzeń i nie pozwalam na rozwinięcie skrzydeł, postanowiłam dać im trochę wolności, nich pobujają w internetowych przestworzach.
Mieszkają sobie z nami te ptaszki, jedne od niedawna, inne od lat, obsiadły nam kąty i kątki, a jak znam życie, na tym się nie skończy. 
Nowe ptactwo jest u nas zawsze mile widziane.























Wszystkim czytelniczkom i czytelnikom "Szminki w szpilkach"
 życzę najpiękniejszych i najmilszych 
Świąt Wielkiej Nocy.





Pozwólcie jeszcze, że troszkę się pochwalę.
Niedawno mój blog dostał wyróżnienie w konkursie na najlepszy blog urodowy i modowy 2015. 
Dziękuję redakcji Serwisuroda.pl za dostrzeżenie Szminki w szpilkach.


Pozdrawiam
Margaretka


P.S.

Dopisek z wielkanocnej niedzieli.
Zobaczcie o jakiej ślicznej kurce pomyślał zajączek. A nie mówiłam, że na tym się nie skończy?



Wesołego Alleluja!

poniedziałek, 14 marca 2016

Delia, zmywacz z gąbką, acetonowy i FYB silikonowa myjka do twarzy, tylko czasem małe jest wielkie



Raz za czas wpadają nam w ręce jakieś najzwyklejsze w życiu drobiazgi. Takie na pierwszy rzut oka "nic nadzwyczajnego". W drogerii często przechodzimy koło nich i nawet przez myśl nam nie przeleci, żeby się zatrzymać i może wypróbować. 
Jako osoba pilnująca (hi, hi), żebyście takiego błędu nie popełniły, mijając poniższy zmywacz i poniższą myjkę gdzieś wśród drogeryjnych półeczek, dzisiejszy post poświęcam właśnie tym kosmetycznym duperelkom, które jednak przy bliższym poznaniu okazują się być WIELKIMI.

Te dwa maluchy jakiś czas temu wpadły mi do przetestowania. Wpadły i muszę przyznać, że dawno nie byłam tak zachwycona, tym bardziej, że na początku podchodziłam do nich, przyznaję się bez bicia, lekko nonszalancko i bez jakiś nadmiernych oczekiwań.



Delia Cosmetics, zmywacz z gąbką, acetonowy

Na moich paznokciach zawsze jest lakier i trwa to niezmiennie właściwie od szkoły średniej, ale bez przesady, pozwólcie, że nie będę pisała, od jak dawna. Uwielbiam pomalowane paznokcie, uwielbiam malować następnym, planowanym kolorkiem, natomiast nienawidzę zmywania starego lakieru. 
Od lat to uczucie się we mnie nie zmienia. Buteleczka zmywacza, przygotowane waciki czy płatki kosmetyczne i...., już mi skóra cierpnie, jak o tym pomyślę.
A tu nagle okazało się, że ten od lat wykonywany, nudny i żmudny proces tarcia, mazania, kapiącego zmywacza, domywania utytłanej w kolorze płytki paznokciowej i całej skóry dookoła (w przypadku co poniektórych, zdecydowanie konkretnych kolorów) mam już za sobą. 
To se ne vrati! Na szczęście!



Ten nowy zmywacz Delii działa jak za dotknięciem różdżki.
Nie pytajcie mnie, co tu dali za specyfiki do środka, właściwie  nawet nie chcę wiedzieć, bo wiem jedno. Z paznokciami się nic nie dzieje, płytka paznokciowa po całej operacji wygląda lepiej niż po niejednym tradycyjnym zmywaczu. Żadnych białych przebarwień, białych plam, paznokieć jest dobrze nawilżony (gliceryna), wygląda zdrowo i po wielu, wielu stosowaniach widzę, że jest bezpieczny.




Używanie tego zmywacza jest banalnie proste i tak wygodne, że chyba bardziej się już nie da.
Wkładam palec do pojemniczka z gąbką, przez krótki moment, dwa w nim gmeram, przekręcam, ocieram, i wyjmuję czysty i właściwie prawie zawsze idealnie zmyty z lakieru. Dosłownie raz na jakieś 10 pazurków zdarza się, że w kąciku jest jeszcze odrobina lakieru, wtedy jeszcze raz myk w gąbkę i już.
Na początku zastanawiałam się, a co z lakierami ciemnymi, mocno nasyconymi barwą. Czy w pojemniczku po takich mocnych kolorach nie zrobi się na trwale na przykład fioletowo?
Okazuje się, że nic się takiego nie dzieje.
W moim pojemniczku ze zmywaczem, poza dosyć jasnymi, taplałam już lakiery czarne, granatowe, zmywałam też wściekle niebieskie. Cały czas zmywacz i gąbka są czyste (od początku oryginalny kolor gąbki był taki ciemny).

Teraz zmywanie lakieru funduję sobie podczas polegiwania w wannie. Wszystko szybko, czysto i bardzo, bardzo przyjemnie. Jest tylko problem z lakierem na palcach stóp. Tu niestety trzeba pozostać przy starych zwyczajach. Pakowanie całej stopy na razie nie wchodzi w grę, ale ja liczę na ludzi z wyobraźnią. Coś wykombinują.

Nie wiem, jak gdzie indziej, ale w Rossmannie ma się ten zmywacz pojawić już niedługo.


For Your Beauty silikonowa myjka do twarzy



Właściwie nie przepadam za tego typu wynalazkami do mycia twarzy. Jak coś kupię, najczęściej różne gąbki, szczoteczki, myjki szybko lądują gdzieś w kącie, bo albo za mocno lub za słabo drapiące czy gładzące.
Do tej myjki - szczoteczki też podchodziłam najpierw jak do jeża, a trzeba przyznać, że z jeżem byłoby jej po drodze.





Zostało to różowe maleństwo wymyślone i przemyślane świetnie.
Zacznę od zdecydowanie perfekcyjnej możliwości utrzymania czystości tego malucha. Silikon myje się błyskawicznie, dokładnie i bardzo wygodnie.

A samo używanie myjki też jest niczego sobie. Fajnie leży w dłoni dzięki temu cypelkowi do uchwycenia, jest mile mięciutkia i bardzo przyjazna dla skóry, ząbki, igiełki czy wąsiki, jak zwał tak zwał, są moim zdaniem optymalnie miękkie/sztywne.



Poza tym, że ten mały, różowy gadżet myje i oczyszcza skórę z zanieczyszczeń, złuszczonego naskórka, resztek pudrów, podkładów, to również świetnie masuje. Ten masaż jest przemiły, ale też powoduje lepsze ukrwienie, rozgrzanie skóry, tak że potem lepiej wchłaniają się na przykład krem czy serum.
Właściwie mogłabym powiedzieć, że ta myjka nawet ciut peelinguje skórę. 



Ja używam jej w połączeniu z piankami czy emulsjami do mycia twarzy, ale tak sobie teraz skojarzyłam, że dobrze spisałaby się i z jakąś fajną maseczką. Muszę wypróbować.

W Rossmannie można kupić tę myjeczkę za niecałe 5 złociszy, myślę, że naprawdę warta jest swojej ceny.

Kobitki, namawiam bez dwóch zdań, lećcie na małe zakupy i na własnej skórze wypróbujcie, warto.


Pozdrawiam
Margaretka


poniedziałek, 29 lutego 2016

Prestige Cosmetics, kolorówka część I, moje opinie, ceny, gdzie kupić




Szaro i buro za oknem? Niestety. 
Nie lubię dudrać i narzekać, wiem że ta pora roku ma być w  bielach i szarościach, i niech tak będzie. Czasem myślę sobie, że ta późna zima, czy wczesne przedwiośnie dlatego jest tak bezbarwna, z prawie zawsze ołowianym niebem nad głową (jeśli założymy, że biel, szarości i czerń to takie kolory na pół gwizdka) i, co tu dużo mówić, trochę przytłaczająca, żeby jak już zapachnie wiosną, jak się zazieleni i zapączkuje tu i tam, od razu móc wskoczyć na wyższy poziom szczęśliwości. Żeby cieszyć się bardziej, dostrzegać więcej, odczuwać silniej.
Na razie o wiośnie tylko można pomarzyć, kolorów możemy sobie szukać gdzie indziej, więc i szukanie ich wśród kosmetyków jest jakimś tam sposobem na chandry, deprechy, zwiechy i doły.
Postanowiłam, że dzisiejszy post trochę w kolorach właśnie będzie zanurzony. 
O kolorówce więc z Prestige Cosmetics słów trochę skrobnę, żeby, szczególnie tym z Was, które jej jeszcze nie wyłapałyście na rynku ciut markę przybliżyć.

Prestige Cosmetics to marka amerykańska, w naszych drogeriach jest już jakiś czas obecna, cenowo i jakościowo z marketingowego założenia ma to być marka premium, więc mówiąc niegórnolotnie to takie kosmetykowe górne strefy stanów średnich.



Dostałam do testów całkiem pokaźną porcję kosmetyków, muszę przyznać, że byłam pod wrażeniem. 
Popatrzcie jakie to wszystko pyszne. 
Trochę, absolutnie nie narzekając, jestem niepocieszona, że nie mając możliwości wyboru kolorów i odcieni nie wszystko jest  w "moich" kolorach, ale z kolei, jak niektóre poniższe przykłady pokazują, zdarza się i tak, że kolor, który był nie mój i nigdy bym go z palety nie wybrała, okazał się dla mnie boski.




Zaczynam od lakierów


Lakier do paznokci Prestige, Wonder Gloss 







Dostałam w dwóch delikatnych, lekko metalizowanych odcieniach.
Ten trochę jak stare złoto z rdzawymi refleksami to niestety nie moje klimaty, więc prezentuję go jako małe rozbicie szarych pazurków i tu moim zdaniem ślicznie gra, ale jak zobaczyła go moja mama, nie miałam sumienia jej go nie podarować. Tak świeciły się jej oczyska na widok tego koloru, że musiałabym być ostatnią, wyrodną córką, w dodatku chytruską.
Szarości, jak pewnie już nie raz pisałam, to jedne z moich ukochanych lakierów. Ten w dodatku jest tak nietuzinkowy i jedyny w swoim szaraczkowym charakterze, że najnormalniej w świecie po prostu go uwielbiam.
W dodatku już dawno nie miałam tak trwałych, doskonale znoszących wszelkie przeciwności lakierowego losu bestii na pazurkach. Po tygodniu, bez żadnego utwardzacza, jedynie z podkładem z odżywki musiałam zmyć ten lakier tylko z powodu widocznej już luki u nasady paznokcia.
Lakier jest taki dosyć "cienki", paznokcie mam na zdjęciach pomalowane odżywką + 2 warstwy Prestige, a po dokładnym wyschnięciu warstwa na pazurkach jest bardzo delikatna, wręcz widoczne są dalej jakieś nierówności płytki. Może właśnie dlatego lakier jest taki trwały bo idealnie przylega. Po używaniu ostatnio często lakierów żelowych, a więc wręcz mięsistych, mam tu pewien dyskomfort.
Pędzelek dosyć wąski, o idealnej sztywności, bardzo precyzyjny, lakier dobrze i stosunkowo szybko schnie - słowem polecam, tym bardziej, że cena nieprzesadzona - w Drogeriach Natura 15zł, w ekobieca.pl 11,50zł

Teraz czas na usta





Szminka Prestige Cosmetics ujędrniająca



Tu już nie będzie tak dobrze. Opakowanie mi się nie podoba, bo wybitnie skromne i niepozorne, a ja szczególnie w temacie szminka lubię mieć wrażenie, że trzymam w dłoni względnie luksusowy drobiazg. Tak mam, tu forma ma dla mnie duże znaczenie.
Nie jestem też zachwycona jakością samej pomadki. Jakaś taka bardzo przeciętna w każdym aspekcie - smak, zapach, stosunkowo duża twardość, efekt na ustach. Trochę lepiej jest z trwałością, ale to za mało. Na docenienie zasługuje też bogaty, korzystny dla właściwości ochronnych i pielęgnujących skład ( olej z pestek winogron, porzeczki, sezamowy oraz jojoba).
 Jak jej jednak używam, mam poczucie, jakbym używała taniej, przeciętnej szminki, kupionej za grosze, a cena około 20 zł nie jest przecież niska.



Błyszczyk Prestige Wonder Full





Tu rzeczywistość przerosła moje oczekiwania. 
Ostatnio niezbyt po drodze jest mi z błyszczykami, wolę szminki, a jeszcze jak zobaczyłam kolory, nie byłam wniebowzięta. Wydawały mi się zbyt jaskrawe. Opakowanie też dosyć skromne, choć muszę przyznać, że wygodne w tych swoich obłych kształtach.
Prawdziwy szok przeżyłam jak nałożyłam błyszczyk na usta. Wreszcie coś jest takie jak by się chciało, żeby było. Świetna, mocno gęsta konsystencja, pewnie że trochę lepka (jak to z błyszczykami bywa), ale za to nie zjada się szybko, błyszczyk jest taki konkretny, zdecydowany i zdecydowanie ponadprzeciętnie przylega do skóry ust.
Zapach i smak polubiłam od razu, bo kto nie lubi jak kusi i czaruje smak słodyczy?
Niebagatelny jest tu jednak obiecywany efekt powiększenia ust. Myślę, że jakieś znaczenie ma w tym temacie uczucie mrowienia, chłodzenia/grzania(?) po aplikacji na skórę, coś podobnego do efektu Carmexów.
Oczywiście, na szczęście, nie stałam się nagle posiadaczką ust glonojada, ale może faktycznie coś w tym jest i troszkę ten błyszczyk "pracuje".
Kolory na ustach są znacznie łagodniejsze i delikatniejsze niż w opakowaniu i to dla mnie kolejny, duży plus tych błyszczyków. 
Jestem nimi zachwycona, uwielbiam je i odszczekuję wszystkie moje niepochlebne słowa o błyszczykach - maziactwach na krótką chwilę. Te są świetne.
W Drogerii Natura 28zł, w ekobieca.pl 18zł



Cienie do powiek Prestige matowe





Opakowanie i tu nie powala. W ogóle muszę stwierdzić, że nie jest to mocna strona kosmetyków Prestige, a szkoda, bo niejedna z nas nie wiedząc nic o tych kosmetykach, kupując oczami, po prostu nie będzie miała ochoty po nie sięgnąć w drogerii.
Zwykłe, plastikowe, dosyć delikatne srebrne puzderko z przeźroczystym wieczkiem, które zresztą ma tendencje do rysowania się i tracenia początkowego blasku, nie jest mistrzostwem świata, natomiast jest bardzo wygodne w otwieraniu. Cień ma dużą powierzchnię, co bardzo lubię.
Same cienie, matowe, z subtelnie aksamitnym wykończeniem są bardzo fajne. Moje kolory, nie wszystkie trafione (błękit), ale w ogóle o odcieniach nie ma sensu tu się rozpisywać, bo w końcu każda z nas lubi coś innego, a zdjęcia pokazują to co najważniejsze.
Muszę tylko zwrócić Waszą uwagę na tę biel. Niby biała, a w kontakcie ze skórą powieki cień zaczyna pracować, delikatnie rozbrzmiewając jakimś efektem rozświetlającym, jakimś super subtelnym fioletowym refleksem.
Te cienie oceniam bardzo dobrze.
Trwałe, nie kruszą się i nie osypują, ładnie napigmentowane, nie maja tendencji do zbijania się w załamaniach i zmarszczkach skóry. Dobrze się nimi osiąga taki efekt jaki zamierzamy, bo świetnie się rozcierają, przechodzą odcień w odcień, łatwo można osiągać zamierzoną intensywność.
Pojedyncze cienie w Drogerii Natura cena 25zł, w ekobieca.pl 12,50zł, podwójne w ekobiecej 20zł.



Na dzisiaj kończę, ale na pewno jeszcze raz kosmetyki Prestige się u mnie pojawią, bo kilka całkiem ciekawych maluchów muszę Wam za jakiś czas pokazać, na przykład takiego oto osobnika:





Pozdrawiam
Margaretka

poniedziałek, 8 lutego 2016

L'OREAL, Volume Million Lashes, przegląd maskar niekrótki i w zdjęcia obfity




Do tego postu zabierałam się długo. Nie miałam pomysłu jak ugryźć temat tuszy, bo wszystkie przedniej jakości. Jak tu zrobić, żeby chcąc nie chcąc, ale chwaląc (po kilku miesiącach przyjaźni inaczej się nie da), zaprezentować tusze tak, żeby nie wyszła mi laurka pełna superlatyw.
Bo to GAMA  l'orealowych znakomitości, która w godle ma złoto, czerń, milion i objętość.
Tę piękną kasetkę ze złotą kolekcją maskar L'Oreal dostałam  od firmy żeby używać, tuszować, próbować, porównywać i cieszyć się.




Dla mnie L'Oreal był od zawsze w kwestii tuszów na jednym z czołowych miejsc. Jak za długo w drogerii zastanawiałam się niezdecydowana nad tym co wybrać, jak w banku miałam, że sięgnę po coś z oferty tej firmy. Bo też dla mnie tusze L'Oreal są taką gwarancją, że na pewno nie będę narzekała, co ja piszę narzekała, na pewno będę zadowolona.
Moje rzęsy nie są niestety spektakularnie długie ani gęste, w dodatku z natury jasne, więc tusz do rzęs jest u mnie prawie jak pasta do zębów - o b o w i ą z k o w y. 
Skoro świt, po przebudzeniu (nawet niech ten świt niekoniecznie dla mnie zawsze jest o świcie), makijaż to jedna z pierwszych u mnie czynności.
Wiadomo że w makijażu tusz to właściwie clou programu.
Mogę sobie w ostateczności odpuścić cienie, mogę odpuścić szminkę czy błyszczyk, ale nie ma takiej opcji, żebym odpuściła wytuszowanie rzęs.

Jak się możecie domyślić, taka kasetka z czterema maskarami to niezła frajda, uśmiech z pyszczyska długo mi nie schodził. Trochę mi zszedł dopiero jak Młoda oświadczyła, że dwa tusze są jej. 
W dodatku to ona zamierzała rozdzielić której co ma przypaść w udziale.
Nie poddałam się bez walki, rozdzieliłyśmy maskary zgodnie, tym bardziej, że fioletową, So Couture już wcześniej miałam i znałam, opisałam ją tutaj, a zielona, Feline z opcją podkręcania rzęs najmniej mnie korciła. Młodą za to bardzo.





Zielona, Feline, ma w składzie olejki, które rzeczywiście podczas nakładania się wyczuwa. Tusz i szczoteczka zachowują się ciut inaczej niż w pozostałych. Cały proces tuszowania jest taki bardziej "z poślizgiem", a efekt na rzęsach jest odrobinę bardziej delikatny. Tutaj wyraźnie jakość tuszu przekłada się nie tak na ich objętość jak na długość. Czerń jest ładna, a dodatkowo ma się wrażenie, że lekko błyszczy. Czy podkręca? Tak, ale bez przesady, rzęsy są ładnie rozłożyste i łukowato, wachlarzowato otulają oko.
Sprawdzałam wszystkie cztery maskary pod kątem zmywania i najwięcej zachodu miałam z Feline. Podejrzewam, że to sprawka tych olejków. Ale jest coś za coś. Takie olejki są za to korzystne dla kondycji naszych rzęs.




Moimi faworytami są złota Volume Million Lashes i czerwona Excess







Obie maskary są takie jak lubię. Szczoteczki świetnie rozdzielają i rozcapierzają każdą z rzęs. Nakładam z reguły tusz dwukrotnie, tak, żeby dosyć dobrze zwiększyć i objętość i długość. Nie ma tu groźby, że coś nam się poskleja czy nie daj Boże zrobią się takie rzęsy z okładem lub kawałkami z tuszu.
Oba, i złoty i czerwony bez problemów wytrzymują cały dzień nie krusząc się, nie osypując. Nie ma tu też takiego znikania tuszu nie wiadomo gdzie w miarę upływu czasu.
Zmywanie, w moim przypadku piankami lub żelami z użyciem wody jest właściwie bezproblemowe.
Wydaje mi się, że ten czerwony tusz jest ciut bardziej taki masny niż ten złoty, szybciej można osiągnąć większe pogrubienie. 




Na koniec zestawienie, na którym widać różnicę w kształtach szczoteczek, bo to poza jakością i konsystencją jest w krainie tuszy najbardziej znaczące.



Ja jestem fanką szczoteczek niespecjalnie grubych. Jeśli szczoteczka bywa pękata, mam problem w tuszowaniu rzęs tak, żeby nie wytuszować sobie przy okazji powieki górnej bądź dolnej.
Tu we wszystkich odsłonach tuszy są stosunkowo pociągłe i dosyć długie.



Nad opakowaniami nie będę się rozwodziła. Widać ze zdjęć, że są ciekawe i miłe dla oka. Napisy i grafika są trwałe, dłuższe używanie (trzymanie, obracanie w dłoniach) nie przeciera i nie wyciera ich.
Podoba mi się w tych maskarach, że podczas zakręcania, trzeba w ostatnim momencie pokonać lekki opór, wyczuwamy wtedy takie delikatne klik, wtedy dopiero maskara jest zakręcona dokładnie. Podejrzewam że to na pewno wydłuża okres używania, bo żadne przedwczesne wyschnięcie tuszu nam nie grozi.

Ciekawa jestem czy znacie te tusze? Jakie są Wasze opinie, bo przecież wiadomo, że co kobitka, to coś innego sobie ukocha i docenia. A L'Oreal daje nam spory wybór.





Pozdrawiam
Margaretka